środa, 29 sierpnia 2012

Fish is the dish

Są takie miejsca, które mimo upływu lat, zachwytu mediów i coraz bardziej celebryckich gości, w ogóle się nie zmieniają. Nieplamiące obrusy na stołach jak zawsze, menu tak samo dobre, ta sama skromna i uprzejma obsługa.  Tylko ściana chwały coraz bardziej zapełniona dyplomami i dedykacjami wielkich tego świata. ;-) Taki jest właśnie Boston Port – suma przyjemnych niezmienników. Trafiliśmy tam przypadkiem kilka lat temu i zostaliśmy stałymi bywalcami. (Znów odkrywa się moja słabość do niepozornych baraków, ale przyznacie, że nie ma nic gorszego niż knajpa tak ładna, że aż brzydka, w dodatku z kiepskim jedzeniem). Mimo iż restauracja kilka razy z rzędu triumfowała w rankingach Newsweeka, a sam Joe Cocker zawitał w te skromne progi, właściciele nie wstawili złotych klamek i purpurowych draperii. Klimat nowoangielskiej budy pozostał, całe szczęście.


Boston Port na rogu Okolskiej, Puławskiej i Odyńca trzyma portowy fason dzięki naprawdę niezłemu, rybnemu menu. Nie znam drugiego takiego miejsca w Warszawie, gdzie wybór ryb najlepszej jakości jest tak duży, że zamawiający nie musi kierować się kryterium drugiej czy pierwszej świeżości. W rozsądnych widełkach cenowych (22-42 zł) można zjeść coś naprawdę wyjątkowego. Choć nie jestem wielkim fanem klasycznych zup rybnych, hitem tego miejsca jest dla mnie właśnie zupa rybna, a raczej nowoangielski chowder. New England Fish Chowder to coś na kształt gęstej, kremowej zawiesiny pełnej konkretów (5 różnych gatunków ryb). Nawet nie próbuję odtworzyć tego smaku w domu. Ba, nie jestem nawet w stanie nazwać jego głównych składników. Micha za 12,90 zł serwowana z pysznymi grzankami w moim przypadku załatwia sprawę obiadu.



Może nie wiem zbyt wiele o portowych przyśpiewkach, ale jedno jest pewne – Boston Port to kurs na najlepszy smak. Niech pomyślne wiatry zaprowadzą was do Boston Port.

Boston Port
ul. Okolska 2

sobota, 25 sierpnia 2012

W poszukiwaniu posiłku doskonałego

Poniżej moja recenzja książki Anthony'ego Bourdaina „Świat od kuchni. W poszukiwaniu posiłku doskonałego”. Tekst ma ponad rok. Powstał w czasach, gdy wszystko co napisałam trafiało do szuflady. Nadal podpisuję się pod każdym zdaniem. Od tamtej pory ukazały się już kolejne publikacje Bourdaina (ostatnio nawet komiks jego autorstwa!) i na pewno o nich jeszcze napiszę. Tymczasem zabieram was w podróż sentymentalną do jednej z jego podróżniczych książek. Jeśli ktoś jeszcze nie miał jej w ręku, zachęcam. Lubię mój egzemplarz tej książki – sfatygowany, mocno wysłużony. Towarzyszył mi podczas wyprawy do Portugalii, kiedy sama poszukiwałam posiłku doskonałego, przeszedł przez wiele rąk i nikogo chyba nie zawiódł. Moim zdaniem, to absolutny MUST READ na liście każdego szanującego się smakosza.


Wystarczy kilka pieprznych żartów Tony’ego, szczypta kąśliwych uwag, solidny kawał rzuconego mięsa, by zorientować się, z kim masz do czynienia.  Gładkich wersów sympatycznego, rodzinnego blondyna śmigającego na Vespie w jego kuchni na pewno nie znajdziesz. Nawet krótkie spotkanie z Anthonym Bourdainem w wieczornym paśmie kuchnia.tv daje jakieś pojęcie o tym, czego można się po nim spodziewać. (A można spodziewać się wszystkiego.) Ten nowojorski szef kuchni, obecnie sporo po 50-tce reprezentuje to, co w amerykańskiej kuchni urzeka mnie najbardziej: nonszalancję, wszechstronność i zabójcze poczucie humoru. Facet naprawdę wie jak się to robi w USA, i mogę tylko przypuszczać, że robi to naprawdę dobrze. (Jego restauracja Brasserie Les Halles jest już na mojej coraz dłuższej short liście miejsc, które muszę odwiedzić).  


Jego niezwykła, zupełnie nieamerykańska (typowo nowojorska?)  ciekawość świata, szacunek i podziw wobec wszystkiego co inne jest z pewnością obietnicą dobrej lektury. A co czyni ją prawdziwym zjadaczem czasu? W dobie wszechogarniającej pikselozy, Anthony Bourdain przekonuje, że możliwie jest pisanie o jedzeniu tak, jak pewnie robiono w czasach, zanim food porn zaczął atakować nasz zmysł wzroku, a opisy okazały się zbyteczne. W pełni zasługuje na miano pisarza, posługując się słowem tak zgrabnie, jakby nie robił w życiu nic innego. (Prawdą jest, że duży udział w sukcesie polskiego przekładu ma zapewne doskonałe tłumaczenie pana Jacka Środy. Two thumbs up!)


Skosztować japońskiej ryby fugu, upiec barana na samym środku pustyni, gdzieś w Wietnamie zjeść bijące serce kobry… Jego poszukiwanie posiłku doskonałego jest miejscami zabawne, innym razem obrzydliwe lub dla odmiany zupełnie nostalgiczne.  Anthony Bourdain wyrusza w podróż, którą sam nazywa przygodą życia, zabierając w miejsca niezwykłe – piękne, niebezpieczne, kapryśne. Ostatecznie zostawia zaniepokojonego czytelnika z ciepłą refleksją, że koncepcja posiłku „idealnego” to pomysł niedorzeczny. Zbyt mocno wysmażony hamburger i kilka ociekających tłuszczem frytek zjedzonych w towarzystwie bliskiej osoby, to czasem wszystko czego potrzeba. 


środa, 22 sierpnia 2012

Endless summer

Tego Oceana nie przewidziała. W pierwszej połowie sierpnia mieliśmy taki piękny listopad za oknem, że powoli dociera do mnie smutna prawda o końcu lata. W neurotycznej odpowiedzi na tę jak zawsze zaskakującą przyrodniczą prawidłowość zaczynam robić mrożonki. Na szczęście na razie znów słonecznie, a dodatkowo perspektywa jesiennych zbiorów trzyma przy zdrowych zmysłach. Po tym jak przegapiłam w tym roku truskawki  (były w ogóle?), staram się uczyć na błędach i dzielnie korzystam z high season na kolejne świeże warzywa i owoce. A teraz powoli kończy się 5 minut na arbuzy. Nie jest to szczególnie wdzięczny owoc, ale z drugiej strony równie niedoceniany. Stąd pomysł na sałatkę z arbuzem w roli głównej.

Jak wybrać dojrzałego arbuza? Jest kilka wskazówek, które mogą ułatwić nam to karkołomne zadanie. Po pierwsze zwróćcie uwagę na ogonek. Powinien być suchy i nie budzić waszych podejrzeń np. pleśnią. Skórka na całej powierzchni musi być twarda, paskowany wzór najlepiej regularny. Podobno dobry arbuz rezonuje przy lekkim opukiwaniu w każdym miejscu, możecie więc sprawdzić również tę złotą zasadę.

Jeśli jesteście purystami smakowymi, takie połączenie może nieco zbić was z tropu. Tylko spokojnie. Orzeźwiający, lekki smak z dużym prawdopodobieństwem okaże się miłym, letnim zaskoczeniem. Połączenie tych kilku prostych składników przekona was, że 1 + 1 to coś znacznie więcej niż 2. Do całości proponuję glazurę z octu balsamicznego. Nada całkiem wytrawną nutę. Polecam pistacje! Będzie bomba!



Sałatka z arbuzem i fetą

0,5 kg arbuza (może być więcej, dla mnie tyle wystarcza)
Ser feta 270 g
Garść rukoli
1 mała czerwona cebula
Pół szklanki octu balsamicznego
Garść pistacji
Opcjonalnie pieprz

Pokrój ser i arbuza w kostkę ok. 1 cm. Cebulkę posiekaj na cieniutkie piórka, wymieszaj. Ocet balsamiczny redukuj na małym ogniu do konsystencji miodu. (Z połowy szklanki zostanie mnie więcej ¼ płynu). Dodaj rukolę, na samym końcu pistacje. Po schłodzeniu octu skrop nim sałatkę.

A skoro już o arbuzie mowa, to nie dość, że jest nietuczący, to jeszcze wskazany dla nadciśnieniowców. I podobno pobudza libido. Ot co! 

niedziela, 19 sierpnia 2012

Wspomnienie mięsożercy

Jeśli zastawialiście się kiedyś, co członkowie zespołu ZZ Top jedzą co rano na śniadanie, chyba mam dla was odpowiedź. Barn Burger – spotkanie oko w oko z pierwotną żądzą mięsożercy. Całkiem sporo testosteronu na zupełnie niewielkiej powierzchni.

Najpierw chwila oczekiwania na stolik, co tylko zaostrza nam apetyt. A potem runda pierwsza, która oddzieli chłopców od mężczyzn. Zamawiamy zestawy: z klasycznym hamburgerem i z Muppetem (cheeseburger z jalapeno). Wjeżdża kawał wysmażonej wołowiny Angus - najbardziej wołowej z wołowin, coleslaw i najlepszy sos barbecue. Do tego fryty, i to zdaje się, z prawdziwych ziemniaków! J Jemy, szkoda czasu na popijanie. Z głośników dobiega nas męskie granie, na telewizorze Extreme TV. Jest dobrze, kotleciska się smażą, obok całe rodziny zasiadają do wielkiej mięsnej uczty.


W Warszawie jest sporo hamburgerowni, ale ta niepozorna budka to zdecydowanie jedna z najlepszych. Warto umieścić ją na swojej stołecznej kulinarnej mapie. Menu nie jest zbyt bogate, właściwie tylko kilka hambuksów i stejki, ale z drugiej strony, czego trzeba więcej? Jedyny minus to brak normalnej toalety i pieruński skwar w środku.


Mam nadzieję, że Wujek Sam zawitał na ulicę Przeskok 2 na dłużej. Smak Ameryki – lubię to!
Barn Burger, ul. Przeskok 2. Nieczynne w niedzielę.

czwartek, 16 sierpnia 2012

Słodko-słono

Uwielbiam połączenie słodkiego i słonego. Nie jest to jednak chyba typowo polski smak. W Stanach w każdym kiosku można dostać czekoladki Reese, a kanapki Elvisa Presleya serwuje się nie tylko w Memphis. Masło orzechowe to podstawowy składnik wielu słodkich wypieków. Na naszym rynku ciągle brakuje mi przekąsek, które spełniają kilka podstawowych warunków – są chrupkie, z czekoladą i mają delikatną słoną nutę. (U nas czekoladki Reese znalazłam ostatnio w Leclercu,  niestety KitKat z masłem orzechowym przepadł bez wieści. Podobno zastąpili go karmelowym, a to już zupełnie nie to samo.)

Najlepsze słodko-słone przegryzki jakie do tej pory jadłam to niezwykłe amerykańskie precelki. A przynajmniej takie wrażenie odniosłam parę ładnych lat temu, jako mało wybredna i zawsze głodna uczestniczka programu Work & Travel, której obiad stanowiła głównie mrożona pizza Totino’s za 98 ¢, a na śniadania jadło się zwykle parówki za 68¢ z chlebem Wonder Bread... Są tacy, co pewnie wiedzą o czym mówię. Precelki to zatem jedno z najlepszych kulinarnych wspomnień studenckiego pobytu w Connecticut. Ten smak mam już wdrukowany na zawsze. Obłędny! Dzięki temu, że nie są zbyt słodkie, nigdy nie masz ich dość. Nie udało mi się jeszcze odtworzyć tamtego niezwykłego połączenia smaków i faktur, dlatego gdy tylko wypatrzyłam poniższy przepis, od razu wiedziałam, że to coś dla mnie! Jeśli podobnie jak ja kochacie masło orzechowe lub po prostu nie boicie się eksperymentów w kuchni, koniecznie go wypróbujcie. Myślę, że można zrobić je bardziej czekoladowe, dodając kakao, ale to już następnym razem...
Starczy na 12-14 muffinów.

Muffiny z masłem orzechowym i snickersem

250 g mąki (1 ½ szklanki)
6 łyżek cukru trzcinowego (85 g)
1 ½  łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
6 łyżek masła arachidowego z crunchem (160 g)
60 g niesolonego masła, stopionego
1 duże, rozkłócone jajko
¾ szklanki mleka (175 ml)
3 posiekane snickersy (po 65 g)


Wymieszaj wszystkie sypkie składniki (mąka, cukier, proszek, sól).  Dodaj masło orzechowe, mieszaj aż zrobi się z tego miska pełna grudek. Do mleka dolej masło i dodaj jajko. Płynną masę połącz z zawartością miski. Na koniec dodaj posiekane snickersy. Wypełnij papilotki do ¾ . Piecz ok. 20-25 minut w temperaturze 180⁰C. Wyjmij z piekarnika, gdy góra będzie lekko pękać.




Przepis pochodzi z książki Nigelli „Jak być domową boginią”.

Zastanawialiście się kiedyś skąd się bierze masło orzechowe..?

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Vive La Belle Cuisine lub faceci do garów


Ostatnio, kiedy tak dużo mówi się o francuskim kinie w natarciu, jak nigdy cieszy mnie ta dobra passa – łaskawość krytyków i uwielbienie widzów. To naprawdę nie zdarza się zbyt często. Nie żebym była jakimś szczególnym frankofilem. Nic z tych rzeczy. Po prostu lubię, gdy czasem sukces w branży zbudowany jest na dobrych emocjach i optymistycznych przesłaniach. I nie mam tu na myśli filmów Dumonta, Ozona, czy Noe. Popularność tego francuskiego nurtu, który ma przede wszystkim szokować łamiąc tabu, to zupełnie inne bajka, ciągle jeszcze marginalna. Obcy jest mi ten ekstremalny klimat sięgający po chorą kontrowersję i wynaturzoną estetykę. 
Dziś będzie o kinie ku pokrzepieniu serc. Takie były dla mnie najważniejsze francuskie filmy ostatniego sezonu: „Ludzie Boga”, „Aktor”, „Nietykalni”. Filmy, które odwołując się do prostych wartości, jak przyjaźń, miłość, wiara, trafiły w gusta milionów widzów na całym świecie. Można zarzucać im banał, korzystanie z prostego przepisu na sukces, ale czy nie mamy czasem ochoty na chwilę taniego wzruszenia? Do tego filmowego garnka wrzucam „Facetów od kuchni”. Pewnie sporo na wyrost, bo nie jest to obraz o mocnym przesłaniu wyciskającym łzy, takim które zostanie z wami na długo. Nie można mu za to odmówić pozytywnej fabuły, no i jest francuski. J W końcu nic tak nie działa na poprawę humoru, jak dobre jedzenie. Jeśli się z tym zgadzacie, ten film jest dla was!

Co może wyniknąć ze spotkania zblazowanego szefa kuchni z bezrobotnym kulinarnym geniuszem? Kiedy faceci ruszają do garów, a w grę wchodzi gwiazdka Michelina, zaczyna robić się gorąco. I naprawdę nietrudno o uśmiech, gdy panowie mierzą się zwłaszcza z kuchnią molekularną przyuczając do pracy stołówkową ekipę od kotleta. Komedia działa podobno na kubki smakowe i ja to potwierdzam. Jest lekkostrawnie a momentami nawet romantycznie. Wskazówkę dotyczącą owoców w cieście na pewno wypróbuję.  
Jeśli liczycie na żarty a la Louis de Funes, możecie się odrobinę przeliczyć, ale w gruncie rzeczy Jean Reno i Michael Youn dają radę, nie ma mowy o faux pas. Z komedią „Faceci od kuchni” jest za to szansa na udane randez-vous, a przynajmniej zgagi nie będzie.

piątek, 10 sierpnia 2012

Jedzenie dla biedaków

O tym, że bywalcy Charlotte rzucają okruchy biedakom z Planu B wiadomo nie od dziś. Od niedawna za to cenę tych okruchów podano do publicznej, hip i non-hipsterskiej wiadomości. (Niewielki worek bułki tartej wyceniono na, bagatela, 7 złotych.) W sieci i niejednej polskiej kuchni zawrzało! 

Jak mawia Rychu Peja liczy się przede wszystkim szacunek ludzi ulicy. A może raczej, jak w tym przypadku, szacunek ludzi specyficznych ulic i placów – Mokotowa, Pragi, Powiśla, gdzie modni i młodzi, niezależnie od pory dnia rozmawiają o rzeczach „ważnych”. Gdzie jest granica pomiędzy troską o dobrą jakość produktu a zwykłym snobizmem? Jak tę granicę wyznaczyć? Zjawisko conspicuous consumption nazwano i opisano ponad sto lat temu, konsumpcja na pokaz to nic nowego. Dlaczego więc ekologiczna  bułka tarta w cenie nieco wygórowanej budzi taki sprzeciw? 

Zgadzam się z Jamiem Oliverem, który otwarcie przyznaje, że inwencja twórcza w kuchni rośnie odwrotnie proporcjonalnie do zasobności portfela.  Brzmi to trochę dziwnie w ustach milionera, który udaje, że stać go jedynie na starą Vespę, ale nie bądźmy drobiazgowi… Chcemy wierzyć, że kuchnia to przede wszystkich przestrzeń dla wyobraźni, gdzie zamiast pieniędzy rządzi pomysł i spryt. Bułka z Charlotte jest na drugim końcu tego twórczego kontinuum. Ciężko oprzeć się wrażeniu, że w czasie gdy gdzieś tam w nowoczesnych kuchniach otwartych na salon smażą się kolejne alternatywne schabowe, Charlotte robi biznes swojego życia.

Dziś zatem danie z serii „Jedzenie dla biedaków”. (Podstawą sukcesu tego projektu jest założenie, że mamy sezon na fasolkę.) Przepis pochodzi z książki „Niskotłuszczowe dania – 101 sprawdzonych przepisów” Good Food Magazine. Można? Można!

Fasolka szparagowa z szynką

450 g fasolki szparagowej
150 dkg szynki, najlepiej parmeńskiej
1 łyżka oliwy
pęczek cebuli dymki
1 łyżka balsamico



Do wrzącej, osolonej wody wrzuć fasolkę. Blanszuj około 5 minut. Na oliwie podsmaż do miękkości posiekaną cebulę, wcześniej możesz ją osolić i odrobinę pocukrzyć, by puściła soki i zachowała sprężystość. Dodaj pokrojoną w kostkę szynkę. Smaż aż się lekko poskręca. Wlej ocet i pomieszaj jeszcze mniej więcej przez minutę. Do całości dodaj fasolkę.

Jeśli Cię na to stać, na oddzielnej patelni rozgrzej łyżkę masła i podsmaż 2 łyżki bułki tartej, aż lekko się zrumieni i zrobi się chrupka. Połącz z pozostałymi składnikami i gotowe.

(Porcja dla kilku osób, w zależności od stopnia wygłodzenia).

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Bon Appetit Julia!

Zanim pojawił się Anthony Bourdain, zanim Gordon Ramsay upiekł swój pierwszy suflet i rzucił na ruszt pierwszy kotlet, była ona. Julia Child – Irena Szewińska amerykańskiej kuchni, dynamit sceny kulinarnej o rozmiarze buta 43 i równie wielkim sercu. W tym roku Ameryka świętuje setną rocznicę jej urodzin. I to jak świętuje!


Absolwentka Le Cordon Bleu podbiła serca Amerykanów niekoniecznie urodą i sex appealem. Jej książki to coś więcej niż zbiory przepisów, to manifesty „dobrego życia” wykraczające poza kuchenno-jadalną przestrzeń, źródło inspiracji dla kolejnych pokoleń wygłodniałych kitchen wannabies. Dziś mówi się o niej w kategoriach ikony amerykańskiej kultury. Była pierwszą kobietą w Stanach Zjednoczonych, która wystąpiła w roli profesjonalnego szefa kuchni, łamiąc stereotyp doskonałej pani domu z nuklearnej rodziny, idealnej żony i matki, której zawsze wszystko się udaje. Pasję dla gotowania odkryła dopiero po 30-tce i poświęciła się jej bez reszty.  (Czyli zrobiła to, na co mniej więcej większość z nas ma ogromną ochotę…) 15 sierpnia świętujemy jej setne urodziny. W całej Ameryce szefowie kuchni, blogerzy i krytycy kulinarni  upamiętniają działalność Julii korzystając z jej 100 najlepszych przepisów. Alfred A. Knopf, wieloletni współpracownik i wydawca zaplanował 100 dni prawdziwej celebracji z udziałem takich legend jak, między innymi Thomas Keller, w 100 wybranych amerykańskich restauracjach, 100 księgarniach i 100 bibliotekach. Sierpień miesiącem Julii!


W Polsce Julia Child dała się poznać szerszej widowni dzięki komedii Julie i Julia. Wkrótce potem pojawiła się lektura Moje życie we Francji, która nie tylko otworzyła zupełnie nowe drzwi kuchennych poszukiwań, ale przede wszystkim narobiła smaku na jej dania i jej filozofię życia  – pasję, radość tworzenia i wspólnego ucztowania. Od niedawna w polskim tłumaczeniu można dostać również Gotuj z Julią – niezbędne przepisy i porady mistrzyni kuchni. Samo wydanie nie jest może tym, do czego przyzwyczaiły nas pięknie ilustrowane kulinarne hardcovers, ale zdecydowanie można znaleźć tam sporo ciekawostek, jak choćby jak uratować sos holenderski czy jak pozbyć się z rąk zapachu czosnku. Kuchnia + udostępnia też aktualnie polskiemu widzowi nagrania pamiętnego duetu: Julii Child i Jaquesa Pepina. Warto popatrzeć na te dwie niezwykłe osobowości, które uzupełniając się stworzyły zupełnie nową jakość. Przede wszystkim jednak Julia Child na dobre zmieniła krajobraz kulinarny za sprawą biblii  Mastering the Art Of French Cooking.  Książka ukazała się drukiem w Stanach Zjednoczonych po raz pierwszy w 1961 roku. Mija 50 lat, a tytuł wciąż czeka na polskiego wydawcę…

Patrząc na dorobek Julii Child, lata pracy, które zaowocowały setkami doskonałych przepisów można popaść w kompleksy.  Jednak ambicjonalne podejście do gotowania i brak dystansu wobec własnych niedoskonałości sama Julia zawsze zbywała śmiechem.

The only real stumbling block is the fear of failure… In cooking you’ve got to have a what-the-hell attitude.

Więc what the hell! Zapraszam do czytania tego bloga!

P.S. Dziękuję amerykańskiej  ziemi za to, że wydała na świat kogoś nieco mniej doskonałego niż Martha Stewart. Happy Birthday Julia! 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...