niedziela, 25 listopada 2012

Urban Market vol. 3

Wczoraj odwiedziłam trzecią edycję warszawskiego Urban Market. W 1500 m2 do wynajęcia było gwarno i tłoczno, podobno impreza rozrasta się z roku na rok. Fajna inicjatywa, która w jednym miejscu gromadzi różnych, większych i mniejszych pasjonatów kuchni. Kolejne metry targowiska zajęły domowe biznesy slow food, nowości wydawnicze, designerskie ubrania, sprzęt kulinarny i dość dobrze znane już restauracyjne smakołyki.


Piękne stoisko zaprezentował oczekiwany magazyn Kukbuk, który znajdziecie w kioskach już w przyszłym tygodniu. Magazyn Smak szukał kulinarnych inspiracji, Books for Cooks prezentowało książkowe nowości, a wydawnictwo Dwie Siostry reprezentowane przez Cierpliwego Pana odpowiadało na pytania ciekawskich czytelników.


Udało się też popróbować wystawionych pyszności. Mocnym punktem okazał się hummus z suszonymi pomidorami od Beirut humus & music bar, grzaniec i trufle od Kukbuk, sajgonki i ciastka z sosem rybnym od slodkokwasna.pl… Wystawili się także między innymi, Klub Komediowy Chłodna 25, made with love i my’o’my. Rychłe otwarcie obiecali ludzie z Bistroteki Widok No8. Czekam z ciekawością. A na zewnątrz pojawiła się mocna reprezentacja ulicznego jedzenia: Zapiekanka Snack Bus i  Soul Food Bus.


Moim odkryciem dnia jest zdecydowanie internetowy sklep www.makutra.com . Znalazłam tam kilka sprzętów, których poszukuję od dawna, m.in. formy do tartinek z wyjmowanym dnem w rozsądnych cenach. A po wszystkim piwko w Sto900. Miło…

sobota, 24 listopada 2012

Brownies z dulce de leche

Kiedy pisałam, że kilka przepisów z książki „Słodkie życie w Paryżu” zasługuje na natychmiastowe wypróbowanie, nie żartowałam. Wczoraj zabrałam się za Brownies a la confiture de lait, czyli czekoladowo-kajmakowe kwadraciki, które otworzyły Davidowi Lebovitzowi w Paryżu wiele drzwi. Gwarantuję, że wam również osłodzą życie. Ja ciągle szukam tego jedynego, najlepszego przepisu na Brownie i myślę, że propozycja autora książki mocno zbliżona jest do ideału.


8 łyżek (120 g) masła (solonego lub nie)
170 g gorzkiej czekolady (przynajmniej 60% kakao)
¼ szklanki niesłodzonego kakao
3 duże jajka w temperaturze pokojowej
szklanka (200g) cukru
łyżeczka ekstraktu z wanilii
szklanka (140g mąki)
szklanka (250 ml) kremu kajmakowego lub krówki (puszka skondensowanego, słodzonego mleka)

Jeśli nie dodajesz gotowej krówki (nie polecam), kup puszkę skondensowanego słodzonego mleka i na 3 godziny wrzuć do gotującej wody. To najłatwiejsza opcja przygotowania kajmaku, choć nie najszybsza. Weź pod uwagę, że musisz potem jeszcze wystudzić puszkę z kajmakiem. Przy kolejnej okazji napiszę więcej o tym, jak w krótszym czasie zrobić kajmak w piekarniku. 


Póki co, rozgrzej piekarnik do 180CKwadratową blachę o boku 20 cm wyłóż papierem do pieczenia. Rozpuść masło na małym ogniu, dodaj czekoladę i gdy wszystko się rozpuści, zdejmij rondelek z kuchni i wmieszaj kakao. Gdy masa nieco ostygnie, dodaj jajka, jedno pod drugim. Wymieszaj a następnie połącz masę z mąką, cukrem i ekstraktem z wanilii. Otwórz puszkę z przestygniętym kajmakiem. Połowę masy na Brownie wylej na blachę. Łyżeczką do herbaty nakładaj kulki z kajmaku wielkości śliwek, w regularnych odstępach od siebie. Gdy skończysz, delikatnie przeciągnij nożem po kajmaku, ale bez przesady. Wylej pozostałą część ciasta i ponownie porozkładaj kajmakowe kulki, ponownie delikatnie rozsmaruj. Piecz przez 45 minut, do momentu gdy środek lekko się zetnie. Nie przetrzymuj ciasta za długo w piekarniku, zbytnio wyschnie i straci swoją czekoladową głębię. Wyjmij z piekarnika i zostaw do całkowitego ostygnięcia. Pokrój na kawałki. Bon appetit!


środa, 21 listopada 2012

Cumpleaños w Dos Tacos – Mexican Grill

No dobrze amigos, dziś relacja z mojej szybkiej wizyty w lokalu, do którego nie trafiłabym, gdyby nie pewne huczne pierwsze urodziny i salsowe towarzystwo bliskiej mi osoby. Mowa o restauracji Dos Tacos – Mexican Grill, która w zeszłym tygodniu skusiła mnie zaproszeniem na swoje cumpleaños. 


Nie będę udawać, że w tak krótkim czasie udało się spróbować wszystkich dań z karty. Za to 1:0 dla nas w kwestii degustacji Corony i margarity… Zdecydowanie konieczne będą tu poprawiny, zanim z czystym sumieniem wykrzyknę „Lubię to”. Jest jednak kilka rzeczy, o których już teraz mogę wspomnieć. Na pewno będąc w Dos Tacos warto spróbować tradycyjnej meksykańskiej pozole, czyli rozgrzewającej zupy z wołowiną i białą kukurydzą. Pozole serwowana jest oddzielnie z sałatą i limonką. (Sałatka trafia do wywaru). Nie jest to danie, które znajdziecie w wielu innych meksykańskich kuchniach. Próbowałam i mogę spokojnie polecić. Tacos serwują świeże i smaczne, bez zarzutu. Mają też takie specjały jak ananasowa salsa i churros z gorącą czekoladą. Churros to słodkie paluchy z ciasta ptysiowego. Nie wiem jak w Meksyku, ale w Hiszpanii churros jest popularnym jedzeniem ulicznym. Podjadają je zwłaszcza powracający nad ranem imprezowicze. W Dos Tacos porcje nie są małe, a w drinkach nie żałują alkoholu. Ceny adekwatne do jakości (15-40 zł).


Miłym zaskoczeniem była muzyka na żywo, a także obecność wielu meksykańskich twarzy. Wiadomo, że gdzie jedzą swoi, tam karmią najlepiej. Dla mnie największym minusem i jednocześnie powodem, dla którego normalnie raczej bym tam nie trafiła jest lokalizacja. Dos Tacos znajduje się na V piętrze Millennium Plaza. Otwarcie knajpy w takim miejscu, mocno wyludnionym po 18, należałoby rozpatrywać w kategorii: „Challenge Accepted”. Nie jest to więc dobra miejscówka dla kogoś, kto co wieczór próbuje zapomnieć o swoich korpo-dniach. Na pewno jest to lokal bardziej na fiestę ze znajomymi niż romantyczną kolację we dwoje. Na pierwsze urodziny życzę im bardzo gorąco nowego adresu!


PS. Wybaczcie kiepską jakość zdjęć. Gdy na stole pojawia się tequila, aparat zaczyna odmawiać posłuszeństwa... ;)

Dos Tacos – Mexican Grill
Al. Jerozolimskie 123A
Millennium Plaza, V piętro, Plac Zawiszy

niedziela, 18 listopada 2012

GOOD FOOD FEST 2012


Efekt naszej ciężkiej pracy!
Tomek Woźniak w akcji
Się pichci.
Cały wczorajszy dzień sprawdzaliśmy dobre jedzenie na GOOD FOOD FEST. Było trochę zimno, ale poza tym na szczęście ciekawie i różnorodnie. Organizatorzy z tajemniczej multijęzykowej szkoły gotowania Food for Friends ruszyli ze sporym projektem rodzinnego festiwalu. (Niewiele dowiedziałam się o szkole z ich strony, która chyba czeka na odpalenie). W ramach pierwszej edycji GFF na jeden listopadowy weekend pięknie odnowiony żoliborski Fort Sokolnickiego zamienił się w kulinarną warsztatownię. Miejsce jest idealne na tego typu imprezy. Było smakowisko VEGE i NOT VEGE, strefa interakcji i projekcji, strefa dzieciaka, kulinarna kozetka, targ slowfoodowych produktów….

Wątróbki z pstrąga, targowy HIT.
Lutenica na bałkańskim stoisku.
Dla mnie najważniejsze były warsztaty. Wzięliśmy udział w czterech. Pierwsze poświęcone kuchni wietnamskiej poprowadził Tomek Woźniak. Panował nad żywiołem uczestników i trochę z nami nawet pożartował. Podobno szykuje jakiś autorski program telewizyjny, więc może będzie o nim jeszcze głośno. Bardzo pozytywne wrażenie, choć sam warsztat (zdążyliśmy zrobić jedynie sajgonki) był oczywiście bardzo basic. Ci, którzy liczyli na coś więcej, mogli wyjść rozczarowani. Ja potraktowałam to przede wszystkim jako dobrą zabawę. (Sajgonki były nota bene całkiem niezłe.) Drugi warsztat przeniósł nas na południe Francji, skąd pochodzi ser Roquefort. Z Davidem Gaboriaudem, trenerem kuchni francuskiej przygotowaliśmy małe przekąski na bazie właśnie niebieskiego sera owczego, cykorii, gruszki i różnych prażonych pestek. Ciekawe merytorycznie było spotkanie z Natalią Nowak-Bratek, autorką bloga kulinarno-fotograficznego Krew i mleko. Zaglądam tam czasem i podziwiam. Szkoda, że zbyt wiele nie skorzystałam, bo dysponuję nieco innym sprzętem fotograficznym... (Mam w zasadzie tylko 3 opcje: auto, manual, makro. :-) Organizacyjnie najmniej udany był kulinarny warsztat dla blogerów, chociaż to właśnie on powinien pozytywnie odstawać poziomem. Prowadząca przedstawiła się jako niepraktykująca blogerka i pasjonatka kuchni, skądinąd sympatyczna. (Nie wiem gdzie bloguje. Jeśli ktoś kojarzy, dajcie znać). Na sali panował chaos i mało kto wiedział, jaki ma być efekt końcowy pracy. Obok w strefie dzieciaka odbywało się natomiast granie na garnkach , więc zupełnie nie słyszałam wskazań kierowniczki. Brakowało składników, a zanim powstały finalne potrawy część dań została już zjedzona… :) Śmiesznie było.

Przekąska a la David Gaboriaud
Sosik idzie.
Śledzik z sosem tatarskim na ziemniaczano-buraczanych koreczkach  i sałatka z rukolą i buraczkiem by Pani Blogerka 
David Gaboriaud praży a tłum podziwia.
Znam ich z telewizji!
Pani częstuje zdrowym jedzeniem.
Całkiem fajne były degustacje na dziedzińcu głównym. Sporym powodzeniem cieszyła się kuchnia bezglutenowa Joli Słomy i Mirka Trymbulaka, znanych z programów Kuchni+. Ja najbardziej (i najdłużej) czekałam na Jakubiaka, który choć przybył ze sporym opóźnieniem, pokazał co to improwizacja w kuchni. Na żywo, muszę przyznać, wypada świetnie, a jego mięso było palce lizać. Jeśli tak gotują w jego nowej knajpie Spoco Loco, będzie trzeba się wybrać.

Jadalne talerze z otrębów
Toczyły się między nami spory na temat terminu wydarzenia. Padały pytania, czy nie lepiej świętować dobre jedzenie latem? Dla mnie jednak listopad jest ok. Wakacyjna oferta imprez kulinarnych jest przeładowana, a dzięki GFF miałam poważny powód, by wyrwać się z ciepłego domu (z wielkim trudem, to fakt) w sobotni, mglisty poranek.

Good Food Fest 2012
Nowy Fort Sokolnickiego
ul. Czarnieckiego 51

piątek, 16 listopada 2012

Dziurka od klucza

W listopadzie najbardziej frenetycznie sprawdzam połączenia z każdym krajem potencjalnie cieplejszym niż Polska. W tajemnicy porównuję oferty last minute, chociaż w tym roku i tak znów z nich nie skorzystam. Fantazjuję o lazurowych wodach i słonecznych plażach, o rozległych winnicach i krajobrazach wyjętych z filmów Bertolucciego. Ciągnie mnie wszędzie gdzie ciepło i kolorowo, byle daleko stąd. A tymczasem okazuje się, że nie trzeba spędzać tygodni zagranico, by naładować się porządną dawką smaków i zapachów włoskiej kuchni. Niedawno znaleźliśmy na warszawskim Powiślu wyjątkowe miejsce. Jak bardzo cieszę się z tego odkrycia! Zwłaszcza teraz.


Gdy przekroczycie próg Dziurki od klucza na Radnej 13, od razu uderzą was najpiękniejsze śródziemnomorskie zapachy, przywołujące wspomnienie udanych wakacji. Smażone krewetki? Chorizo? Czosnek? Mule? Przede wszystkim makaron, w Dziurce wyrabiany na miejscu. Pięknie suszy się na drewnianych palach, jak obietnica znakomitej kolacji. My zamawiamy specjalność lokalu, czarny makaron „ma CZAR on”, jeden z krewetkami i chorizo, drugi z krewetkami i oliwkami, podlany maślanym sosem. Obie porcje pięknie wyglądają na talerzu i są po prostu doskonałe. Menu zmienia się tu codziennie. Ceny na szczęście nie. Wahają się w granicach 20-40 zł za danie główne.


Na deser koniecznie tiramisu o smaku pomarańczy i limoncello z kremem na bazie białej czekolady. Osobiście nie przepadam za cytrusowymi deserami, ale ten był pyszny. Oczy zaśmiały mi się też do tortów: czekoladowego i chałowego, wydawały się dziwnie znajome… Nic dziwnego, pozostałe desery dostarczają dziewczyny z natolińskiego Qki. To miejsce opisywałam na blogu w październiku. Świat jest mały!




I jeszcze parę słów o wnętrzu. Jest niewielkie i przytulne, dosłownie kilka stolików. (Warto wcześniej zrobić rezerwacje). Właściciele zadbali o to, by stworzyć miejsce, którego nie chce się opuszczać. Są świeże warzywa półkach, lawendowe ściany i nastrojowe lampeczki.  Wymarzony entourage dla udanej kolacji we dwoje. Niestety brak w karcie wina. Toast za piękną Italię i nasze najnowsze restauracyjne odkrycie wznieśliśmy już w zupełnie innym lokalu.



Dziurka od klucza
ul. Radna 13

poniedziałek, 12 listopada 2012

Paris, Paris...

Podobno Francuzi nie lubią cynamonu. W przeciwieństwie do amerykańskiej, francuska kuchnia z rzadka i oszczędnie korzysta z dobrodziejstw tej przyprawy, która rzekomo dominuje inne smaki. Z tym, jak również z wieloma innymi mitami na temat zwyczajów kuchennych nad Sekwaną rozprawia się David Lebovitz na kartach swojej ostatniej książki „Słodkie życie w Paryżu.” A że do tej pory moje związki z Francją ograniczały się głównie do French Fries, z wielką ciekawością usiadłam do historii amerykańskiego cukiernika, który po osobistych zawirowaniach przenosi się z San Francisco do Paryża. Po drodze ginie jego paczka z książkami kulinarnymi, które zbierał całe życie. (Tego nawet ja nie mogę do dziś przeboleć, co za strata!). Innymi słowy w życiu zawodowym i osobistym zaczyna wszystko od nowa. Powoli odkrywa smaki paryskiej egzystencji, nawiązuje znajomości z tubylcami, poznaje obyczaje, i tłumaczy czytelnikowi nienapisany nigdy alfabet rasowego paryżanina. Jego historie nie ograniczają się do wizyt w najdroższych knajpach i recenzji beaujolais nouveau. Jako pracownik rybnego stoiska czy sprzedawca w sklepie z czekoladkami zabiera w niezwykle ciekawą podróż opisując francuskie dziwactwa uzupełnione o wartościowe adresy. Od pierwszych stron pokochałam jego styl bycia i poczucie humoru, którego tak brakuje mi w innych kulinarnych publikacjach.


Jeśli interesuje was tematyka szwędaniny obcokrajowca po stolicy Francji, z pewnością traficie na opublikowaną całkiem niedawno  pozycję „Paryż na widelcu” autorstwa Stephena Clarke’a. Trzeba zaznaczyć, że ten subiektywny przewodnik po Paryżu nie ma zbyt wiele wspólnego z gotowaniem, nie dajcie się zwieść tytułowi. Ja troszkę dałam się wyprowadzić w pole i stąd pewnie moje małe rozczarowanie. Jedzenie to zaledwie jeden rozdział książki. Paryż Clarke’a, brytyjskiego dziennikarza, który ostatnie lata pisze i publikuje książki o Francji, to kombinacja najróżniejszych tematów – woda i kanalizacja, miłość i seks, moda i ulice. Jak dla mnie trochę za dużo grzybów w barszczu, przez co tekst całościowo traci na wiarygodności. Jest o wszystkim, a właściwie tak naprawdę o niczym. Na pewno jednak Clarke podchodzi do każdego tematu ze swadą i czyta się to z dużą przyjemnością. Ciekawski czytelnik znajdzie tam masę nie pozbawionych pikanterii historii, których na próżno szukać w klasycznym przewodniku. Dlaczego paryscy mężczyźni mają zwyczaj sikać na ulicy? Gdzie najlepiej powiedzieć drugiej połowie „Je t’aime” i jak poprawnie złożyć zamówienie w restauracji nie popadając w niełaskę aroganckiego kelnera?


W wyścigu o laur najlepszej lektury na listopad wygrywa jednak zdecydowanie Lebovitz. Jeśli podobnie jak mnie, dręczy was uczucie dojmującego, listopadowego chłodu, usiądźcie przy kawie do jego książki, a następnie wykorzystajcie jeden z jego przepisów. Przynajmniej 5 z nich zasługuje na natychmiastowe wypróbowanie. I nie martwcie się o kalorie. Zdaniem WHO, Francuzi zajmują 3 miejsce pod względem średniej długości życia. A to oznacza, że słodka francuska dieta działa cuda!

PS. Po skończeniu „Słodkiego życia w Paryżu” zajrzałam oczywiście na stronę autora, żeby dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Po raz pierwszy też zobaczyłam jego zdjęcie i hmm, teraz wiem już, że facetowi o takim uśmiechu (zdecydowanie daleko mu do Georga Clooneya) można zaufać!

Słodkie życie w Paryżu
Smaki francuskiej kuchni i smaczki paryskiego życia
David Lebovitz
Wydawnictwo Pascal

Paryż na widelcu
Sekretne życie miasta
Stephen Clarke
Wydawnictwo W.A.B

wtorek, 6 listopada 2012

Piernik dyniowy

Być może macie już dość dyni, która pewnie mocno wyeksploatowała w ostatnim czasie większość waszych kubków smakowych. Ja zrobiłam gładkie wejście w sezon piernika, właśnie z udziałem tego jesiennego warzywa. Piernik z dynią jest przyjemnie wilgotnym ciastem, które aż prosi się o suszoną żurawinę lub inne bakaliowe dodatki. (Ja miałam ową żurawinę dodać, ale w ferworze dyskusji podczas mieszania, zapomniałam…)


Dynia jednak dyni nie równa. Na świecie jest aż 760 różnych jej rodzajów. W Polsce oprócz dyni zwyczajnej, najbardziej powszechnej, która może być używana do wszystkiego, mamy przynajmniej 3 inne dostępne gatunki, każdy o nieco innym przeznaczeniu. Ja wykorzystałam dynię hokkaido o charakterystycznej intensywnie pomarańczowej skórce. Jest bardzo miękka nawet na surowo, idealna do faszerowania i zapiekania, duszenia i pieczenia. Dynia piżmowa o maczugowatym kształcie i jasno żółtym kolorze ze względu na słodki smak często trafia pod nóż cukierników, a zielona dynia Ambar zwłaszcza do zup i sałatek. 

Piernik dyniowy

1 szklanka puree z dyni
2 szklanki mąki pszennej
¾ szklanki cukru
¾ szklanki brązowego cukru
4 jajka medium
1 szklanka oleju
1 łyżka przyprawy do piernika (lub waszej mieszanki zimowych przypraw: cynamonu, imbiru, kardamonu, goździków, anyżu)
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka sody oczyszczonej
100 g żurawiny lub bakalii
cukier puder do posypania


Rozgrzej piekarnik do 180C. Rozkłóć jaja, połącz z olejem cukrem i dodaj puree z dyni. (Wystarczy ją zblendować). Sypkie składniki (mąka, soda, proszek do pieczenia, przyprawy) wymieszaj w osobnej misce. Dodaj masę do zawartości drugiego naczynia wymieszaj razem z żurawiną lub bakaliami. Prostokątną formę o wymiarach 37x22 cm wyłóż papierem do pieczenia. Wylej ciasto i piecz ok. 50 minut.

Więcej dyniowych przepisów można znaleźć w magazynie Polska Gotuje.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...