środa, 31 października 2012

Miasto śni o sushi


Tokio. Knajpa Sukibayashi Jiro w podziemiach metra. Serwują tylko sushi. Płatność wyłącznie gotówką. Długi stół i kilkanaście barowych krzeseł. Łazienka na zewnątrz. Japoński standard ulicznego sushi baru? Błąd. Mowa o wyjątkowej restauracji sushi uhonorowanej najwyższym wyróżnieniem kulinarnym–trzema gwiazdkami Michelina. Jeśli wejdziesz z ulicy i złożysz rezerwacje, przy odrobinie szczęścia za kilka miesięcy zjesz najdroższy posiłek w życiu naprzeciwko Jiro Ono – człowieka legendy. Sukibayashi Jiro to jego królestwo niezmiennie od kilkudziesięciu lat. Dokumentalny film „Jiro śni o sushi” opowiada historię tego 85-latka. Niespiesznie, banalnie, bez dramatycznych zwrotów akcji. Zwykła opowieść o codziennych zmaganiach niezwykłego starca, zmaganiach, które zaprowadziły go na wyżyny kulinarnego kunsztu. Przydługie ujęcia z pozoru proste i o niczym, w rzeczywistości tak szczelnie wypełnione sensem, jak sam główny bohater. Ten film to niezwykłe spotkanie z kuchnią i kulturą wzbudzającą jedynie wielki szacunek i podziw. No i może jeszcze spory apetyt na sushi.

Niestety nie mogę obiecać, że w najbliższym czasie odwiedzę Jiro i to szczegółowo opiszę. It’s a hard knock life jak mawiają za wielką wodą, a ja czasem muszę zacisnąć pasa niczym Michał Figurski. Jedno jest pewne, w związku z tym, że za swoje jedzenie muszę sama zapłacić, możecie liczyć na jedynie szczere recenzje. A jeśli kiedyś zobaczycie tu notkę z Sukibayashi Jiro, to wiedźcie że wreszcie coś mi skapnęło z wielkiej kumulacji. A u nas? Groupon goni Groupon i człowiek się tylko zastanawia ile procent sushi w sushi. Czasem trafi się jednak miejsce, gdzie Japonia jakby trochę bliżej.


O Inabie napisano wiele na przestrzeni ostatnich, dajmy na to 15 lat. To jedna z pierwszych restauracji japońskich w Warszawie, powstała jeszcze w latach 90. Pisał o niej Piotr Bikont, wspomniał Daniel Passent, wybraliśmy się i my. Jak wyglądała, co serwowano tam 10 lat temu – tego nie wiem. Postanowiliśmy sprawdzić jak wygląda dziś i jak wypada na tle sporej już warszawskiej konkurencji. Spotkałam się z negatywnymi komentarzami na temat wystroju, że ascetyczny, że nic szczególnego. Dla mnie przyjemnie minimalistyczny. Menu mocno rozbudowane, dobre japońskie piwo. No i sushi, na którym przede wszystkim skupiliśmy uwagę. Zamówiliśmy kilka różnych rolek i wszystkie były przyzwoite, ale cóż efektu Jiro brak. Ceny dość wysokie. Na pewno wartościowe jest to, że Inaba to coś więcej niż zakład sushi. Można tam też zapisać się na warsztaty i czegoś więcej dowiedzieć o kulturze Japonii. Dla sushi-szajbusów na pewno adres godny polecenia, bo tam znajdziecie pierwsze ślady Tokio w Warszawie. Warto wiedzieć, gdzie się to wszystko zaczęło.


Inaba
Ul. Nowogrodzka 84/86

PS. O komiksie Anthony’ego  Bourdaina Get Jiro napiszę więcej, jak tylko trafi w moje ręce.

sobota, 27 października 2012

Francuska tarta z jabłkami i słonym karmelem

Ostatnio coraz bardziej mimowolnie sięgam po książki poświęcone francuskiej kuchni, co dla dyplomowanego amerykanisty nie jest szczególnie typowe, przyznajcie sami. Z zachwytem wczytuję się w opowieści o pachnących bagietkach i spacerach wzdłuż Sekwany. (Na razie więcej nie zdradzę, bo szykuję przynajmniej jedną notkę recenzującą nowości rynkowe o Paryżu.) Przepisy ze słowem „francuskie” same wpadają mi w ręce. Tym razem coś dla fanów ciasta francuskiego, które może nie jest zbyt efektowne, ale na pewno bardzo smaczne. Moja cienka tarta to podobno jesienna wariacja na temat ciasta galette, które tradycyjnie przygotowuje się we Francji na Święto Trzech Króli. Patrząc na pierwszy śnieg za oknem, bez trudu się tam przenoszę…



Francuska tarta z jabłkami i słonym karmelem

Ciasto:
1 opakowanie ciasta francuskiego
2-3 duże jabłka
Sok z 1 cytryny
2 łyżki niesolonego masła pokrojonego w kostkę
2 łyżki cukru
2 łyżki mąki do obsypania ciasta

Słony karmel:
1/4 szklanki cukru (50 g)
1/5 łyżeczki soli
2 łyżki niesolonego masła


Rozgrzej piekarnik do 200C. Rozłóż ciasto i obsyp z obu stron mąką. Obierz jabłka, pokrój na połówki i usuń gniazda nasienne. Wyciśnij sok z cytryny w płaskim naczyniu, dodaj wodę , by płyn zakrył obrane połówki jabłka. Dzięki temu nie ściemnieją. Sporą, prostokątną blachę wyłóż papierem do pieczenia i rozłóż ciasto. Prawdopodobnie okazać się za duże, więc zawiń boki, tworząc ramkę. Możesz zrobić wzorek na krawędziach używając widelca. Jabłka wyjmij z soku i osusz, pokrój połówki na cieniutkie plasterki. Rozłóż je na cieście tworząc mozaikę, zostawiając krawędzi. Jabłka oprósz  równomiernie cukrem, dodaj pokrojone w kostkę masło. Wstaw do piekarnika, a po mniej więcej 20 minutach pieczenia, zacznij robić karmel. Do rondelka wsyp cukier i rozgrzewaj na średnim ogniu mieszając, gdy zacznie się topić. Gdy całość na bierze miedzianego koloru, zestaw z ognia, dodaj masło i sól. (Karmel nie będzie tak naprawdę słony, smak soli jest ledwie wyczuwalny.) Wyjmij ciasto z piekarnika, powinno być już zarumienione. Jeśli karmel zastygł, na chwilkę podgrzej go i następnie rozsmaruj silikonowym pędzelkiem. Ciasto wstaw na około 5 minut do piekarnika. Podawaj ciepłe na przykład z kulką waniliowych lodów.

Przepis znalazłam na blogu smittenkitchen.com 

środa, 24 października 2012

Nareszcie w domu

Nie ma w kuchni nic lepszego niż zapach smażonego boczku lub skwierczącego na patelni czosnku. Zwłaszcza, jeśli wraca się do domu po ciężkim dniu a w lodówce znajduje niewiele. Jednym z moich ulubionych i najmniej wymagających dań obiadowych jest penne „Nareszcie w domu”. Kilka prostych składników, które razem nabierają wyrazu i przywracają chęć do życia. Aromaty kręcą w nosie. I o to chodzi.


Penne „Nareszcie w domu”

Porcja dla 4 osób. Przygotowanie ok. 20 minut.

400 g makaronu penne
2 cukinie średniej wielkości
Pół słoika (ok.140 g) suszonych pomidorów w zalewie
200 g boczku (może być wędzony)
4 łyżki zielonego pesto
2 łyżki oliwy
3 ząbki czosnku
Sól, pieprz do smaku
Świeżo starty parmezan do posypania

Na głębokiej patelni rozgrzej oliwę. Pokrój boczek w kostkę i podsmażaj aż się zrumieni a tłuszcz się wytopi. Posiekaj cukinię w cienkie półksiężyce i dodaj do boczku. Posól, żeby cukinia zmiękła. Posiekaj drobno czosnek i dorzuć na patelnię. Smaż na średnim ogniu, aż cukinia się zeszkli i będzie miękka, od czasu do czasu mieszając. Pokrój pomidorki i dorzuć do cukinii. W garnku zacznij gotować makaron. (Przed odlaniem, kilka łyżek wody z gotowania makaronu możesz dodać do cukinii, jeśli na patelni sok ze smażenia całkowicie wyparuje). Do makaronu dodaj 4 łyżki pesto i porządnie wymieszaj. Następnie warzywa z boczkiem wrzuć do gara z makaronem . Posyp parmezanem (lub innym ulubionym serem żółtym) i voila.


Inspiracją do tego dania był przepis na spaghetti z książki "Makarony i kluski" serii Good Food Magazine.

sobota, 20 października 2012

Life is just a cup of cake

A sukienka i spódnica to nie to samo? Pytanie – klasyk. Rozczulający standard w wykonaniu (prawie) każdego mężczyzny. Złożony świat pełen zawiłości robi się jeszcze trudniejszy do ogarnięcia, gdy na horyzoncie pojawia się słodka opozycja: muffin i cupcake. Wszyscy je jemy, robimy, lubimy i właściwie wydaje się, że wiadomo o co chodzi. Gorzej, jeśli temat trzeba ująć w kilku rozstrzygających zdaniach. Nie, nie chodzi jedynie o dekorację. Podobno „Muffin is a confused cupcake”… Czym tak naprawdę się różnią? Chcę raz na zawsze wyjaśnić tę palącą jak gorący kartofel kwestię. Oto, czego dowiedziałam się z różnych źródeł:

1. Muffin przyjmuje postać sporej buły, słodkiego lub słonego chlebka o przeznaczeniu śniadaniowym. Ładniejsze czy brzydsze, muffiny mają przede wszystkim nakarmić. Cupcake to słodki deser, często miniaturowe dzieło sztuki, gdzie samo ciasto jest jedynie bazą.

2Wyrośnięty muffin powstaje z niedbałego wymieszania składników. Używanym najczęściej tłuszczem jest olej.  Cupcake'owe ciasto przede wszystkim na bazie masła to natomiast idealnie gładkie połączenie składników, które wyrasta do niewielkich rozmiarów filiżanki. (Stąd nazwa).

3. Muffin pieczony w papilotkach lub bez najczęściej podawany jest jak go Pan Bóg stworzył, bez dekoracji, z rzadka w skromnej polewie. Atrakcją mogą być owoce w cieście lub kruszonka na wierzchu. Cupcake za to zasiada w pierwszym rzędzie festiwalu cudnego kiczu. Może być wypełniony nadzieniem (np. ganaszem), przykryty czapą kolorowego kremu, ozdobiony wszelkiej maści posypkami lub całkowicie przemyślaną i robiącą niekiedy obłędne wrażenie dekoracją z masy cukrowej.

4. When your wife is younger, you call her “cupcake”. When she is older with double chin, you call her “muffin”. (Moja ulubiona różnica. Znacznie lepiej brzmi w oryginale.)


Koniec końców uwielbiam jedne i drugie. Przejdźmy więc do konkretów. Jeszcze do niedawna cupcake był w Polsce czymś zupełnie nowym, tylko dla wtajemniczonych. Taką czekoladą z okienkiem. Symbolem zachodniej fajności złożonej z kolorowych bajerów do pieczenia, które nadal nie są u nas łatwo dostępne. W ostatnim czasie w Warszawie jak grzyby po deszcze zaczęły wyrastać artystyczne pracownie zajmujące się muffinami i cupcake'ami. Robi się naprawdę na poziomie i ciężko już mi określić, kiedy ten boom się właściwie zaczął. (Muszę tu wymienić ekipy So sweet project i Goodies, bo robią niesamowite cuda.) 


W poszukiwaniu źródeł cupcakowej manii, kulinarne szlaki przywiodły mnie znów na ulicę Zwycięzców. (Zaraz obok Wurst Kiosk). Lola’s cupcakes to chyba jeden z pierwszych lokali serwujących cupcake w kilkunastu odsłonach, jest więc z czego wybierać. Zaczynali kilka lat temu, gdy rynek tych amerykańskich słodkości w Polsce wyglądał nieco inaczej. Teraz Lola’s cupcakes można dostać w galeriach handlowych także w Łodzi i Gdyni. Polecam zwłaszcza te z twarożkiem i marchewkowe, na pewno popróbuję się z nimi na blogu. Zachwyciły mnie też halloweenowe cudaki, lubię popatrzeć na wypieki, których nie potrafię odtworzyć w domu. Niewielka, przytulna kawiarenka sprawdzi się na randkę lub dziewczyńskie wyjście na ploty. Ciastka są w cenie 7 zł, można dostać też tarty i torty. Lola’s cupcakes to kawałek historii polskiego cukiernictwa, nie mogło ich tutaj zabraknąć.


Jeśli ciągle odczuwacie niedosyt tematu, polecam jeden z moich ulubionych blogów o cupcakes: I-heart-cupcakes.blogspot.com . Rzadko aktualizowany pamiętnik dziewczyny gotha, która jeśli akurat nie jest w stanie wskazującym, pisze fajne teksty i piecze niezłe rzeczy. No i poza tym jest strasznie śmieszna.

Lola’s cupcakes
ul. Zwycięzców 23

poniedziałek, 15 października 2012

Ciasto czekoladowa chmura

„Każdy kęs tego ciasta jest najpierw intensywny, później kojący” – tak opowiadał o czekoladowej chmurze autor przepisu Richard Sax. Zdjęcie czeko chmury widnieje nawet na okładce jego wspaniałej książki kucharskiej „Classic Home Desserts”. (Marzę o niej skrycie!)Jest to, powiem zupełnie szczerze, jedno z najlepszych czekoladowych ciast, jakie miałam przyjemność zrobić. Zasługą jest przede wszystkim znakomity, choć prosty przepis. Spód nie jest typowo gąbczasty, ma raczej konsystencję trufli  - cudownie czekoladowej masy z lekką nutą pomarańczy. Przepis spopularyzowała Nigella i chwała jej za to. Po wyjęciu z piekarnika może się wydawać, że ciasto nie wygląda najbardziej apetycznie na świecie, ale jak bardzo pozory mylą przekonacie się, gdy zatopicie się w pierwszy kawałek. Ta kaloryczna bomba to najlepsze antidotum na jesienny smuteczek, spróbujcie.

270 g gorzkiej czekolady (minimum 70% kakao)
130 g miękkiego masła
6 dużych jajek: 2 całe, 4 z żółtkami oddzielonymi od białek
185 g cukru ( szklanka)
Starta skórka z 1 pomarańczy
2 łyżki likieru Cointreau (opcjonalnie)

Krem:
400 ml śmietany kremówki
2 łyżki cukru pudru
½ łyżki gorzkiego kakao do posypania bitki śmitki
1 łyżka likieru Cointreau (opcjonalnie, ja uwielbiam)


Przygotuj blachę tortową o średnicy 23 cm i rozgrzej piekarnik do 180C. Tortownicę wyłóż papierem do pieczenia. Roztop połamaną czekoladę w kąpieli wodnej (można też w mikrofali), a następnie dodaj masło. Gdy całość się rozpuści, zostaw do ostygnięcia. W misce ubij 2 całe jajka, a następnie 4 żółtka z 75 g cukru (1/3 szklanki). Potem delikatnie wlej czekoladę, likier i startą skórkę pomarańczy (wcześniej sparzoną). W innym naczyniu ubij porządnie 4 białka na pianę. Dodawaj partiami pozostały cukier aż otrzymasz lśniącą i dość sztywną chmurę. Ponieważ ciasto nie ma w sobie proszku do pieczenia, to białka podniosą całość. Żeby wszystko idealnie się ubiło, uważnie oddzielaj białka od żółtek, tak by w misce nie znalazł się nawet ślad żółtka. Podobnie z widełkami miksera, umyj je po ubijaniu wcześniej całych jaj. Ubite białka dodaj do czekoladowej masy, najpierw kilka łyżek, delikatnie wymieszaj, a potem dodaj całą resztę. Nie mieszaj zbyt długo, na cieście mają zostać białe smugi białek. Wylej całość do tortownicy i piecz ok. 40 minut, aż ciasto zacznie pękać. Po wyjęciu może się lekko zapadać, ale nie przejmuj się, to miejsce czeka na bitą śmietanę. Ubij ją razem z cukrem pudrem i likierem. Wyłóż na ostudzony torcik. Całość posyp kakao i zjadaj do ostatniego okruszka.

czwartek, 11 października 2012

Na ciastko do Qki

Pojawił się zarzut, że w kategorii „Miejsca” serwuję na blogu same mięsne jeże. Zarzut ten całkiem uzasadniony, zawstydził autorkę, więc dziś słów kilka o miejscu, w którym odnajdą się nawet najdelikatniejsze podniebienia. Coś dla fanów różowych słodkości i spienionej kawy, jakie serwuje się na St.Germain w klimatycznych kawiarniach w najlepszym, francuskim stylu. (Nie byłam w Paryżu, ale zdanie brzmi dobrze, więc zostawiam.) Chodzi o Qki – bardzo miłą, dziewczyńską kawiarnio-cukiernię na warszawskim Ursynowie nieopodal metra Natolin.


Jakiś czas temu na spotkanie znajomi przynieśli doskonały tort z musem czekoladowym pięknie udekorowany ziarnami granatu. Tak poznałam Qki. Smak był rzeczywiście wyjątkowy i całe szczęście po dość obfitej kolacji został jeden, zapasowy kawałek, który skwapliwie sobie przywłaszczyłam. Potem zajrzałam na stronę www.qki.waw.pl i zakochałam się w oprawie graficznej tego miejsca, której autorem jest Marta Konarzewska. (Chapeau bas!) Dzięki niej udało się wyczarować klimat przypominający słynną  francuską cukiernię Laduree, znaną przede wszystkim z pastelowych francuskich makaroników i długiej kolejki w oczekiwaniu na stolik.


Qki działa niespełna 1,5 roku, kolejek może nie ma, ale miejsce również doczekało się stałych bywalców. Wydawałoby się, że lokalizacja nie jest idealna, a jednak kto ma wiedzieć ten wie. Podczas mojej krótkiej wizyty pojawiło się kilku klientów z zapytaniem o sztandarowe punkty ciasteczkowego menu: blok czekoladowy i tort bezowy. Ja skusiłam się na tartę z ciemną czekoladą i malinami i nie żałuję. Uzupełniłam swoje dzienne zapotrzebowanie na czekoladę w bardzo przyjemnym wydaniu. Dwie przemiłe właścicielki wypiekają wszystkie słodkości na miejscu, przyjmują zamówienia na ciasta, a nawet torty weselne.


Warto dodać, że Qki to jedno z niewielu miejsc w Warszawie,  gdzie wypieki przygotowywane są z myślą o alergikach. Można też dostać tam akcesoria do dekoracji ciast: świeczki, papilotki i ceramiczne bake beans(!) przydatne przy pieczeniu spodów do tarty (cena: 29 zł). Polubiłam tę słodką dziuplę schowaną między ursynowskimi blokami. Chyba chcę tam zamieszkać. Jedyny minus dla mnie to barowe krzesła. Człowiek ma swoje lata, chciałby się zapaść w miękkim fotelu i spokojnie oddać słodkiej konsumpcji…



Qki
ul. Belgradzka 14
www.qki.waw.pl 

poniedziałek, 8 października 2012

Mini palmiery z kabanosem i parmezanem

Kiedy ostatnio robiłam dla znajomych mini palmiery z dzisiejszego przepisu, przypomniała mi się kultowa scena z komedii Kogel-Mogel, która niezmiennie bawi mnie do łez. Chodzi o scenę przygotowań do przyjęcia w domu Wolańskich. „Tylko skromnie, bez rozrzutności” – pani domu instruuje Katarzynę Solską, uroczą pomoc domową. Na stole ląduje schabik, szynka, kawior, czyli wszystko to, czego wtedy w sklepach nie było. Wiadomo, ciężkie czasy PRL-u. Goście w drodze, a pani Wolańska odkrywa ze zgrozą, że wszystkie jej drogocenne spożywcze zapasy za chwilę zostaną zaserwowane gościom. „Staropolskie obyczaje, psia krew! Zastaw się a postaw się!” – komentuje pomysł Kasi i ostatecznie podaje jedynie słone paluszki. :-) Dziś na półkach w sklepach niczego nie brakuje, ale czasem mam wrażenie, że jeśli chodzi o przyjmowanie gości, ciągle balansujemy pomiędzy paczką chipsów a wystawnością graniczącą z marnotrawstwem. Ja skrajności nie lubię, więc dziś podzielę się przepisem z cyklu party finger food. Mini palmiery z kabanosem i parmezanem to pomysł na fajną, domową przekąskę, którą można przygotować dla swoich gości naprawdę super szybko. W każdym razie wstydu nie będzie! ;-)


Mini palmiery z kabanosem i parmezanem

Z jednego opakowania ciasta francuskiego przygotujesz około 13 palmierów. Jako sos wykorzystałam „Paprykowy sos mamy Mirki” z przepisu, który zamieściłam na blogu jakiś czas temu. Możecie wykorzystać każdy inny sos – paprykowy lub pomidorowy. Pamiętajcie tylko, że na ciasto nakładamy jego niewielka ilość, nie może być mokre, bo nie wyrośnie. Sos można również podać jako dodatek do gotowych palmierów.

1 opakowanie ciasta francuskiego
Kilka cieniutkich kabanosów (np. cienkie włoskie Sokołowa)
Paprykowy lub pomidorowy sos do posmarowania ciasta i podania z palmierami
Parmezan do posypania

                                                         
Rozgrzej piekarnik do temperatury 180C. Rozwiń ciasto francuskie jak na zdjęciu. Pokrój drobno kabanoski i posyp nimi ciasto wysmarowane niewielką ilością sosu. Ciasto nie może być mokre, bo nie wyrośnie. Zroluj ciasto wzdłuż dłuższego brzegu. Powstały zwój pokrój na plastry o grubości 1 cm. Rozłóż je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w bezpiecznej odległości od siebie. Najbardziej kulfoniaste możesz lekko uformować, choć same powinny nabrać kształtu podczas pieczenia. Zapiekaj około 15 minut do przyrumienienia. Na kilka minut przed wyjęciem posyp je parmezanem.

Inspirację do przepisu znalazłam w książce „Imprezowe bufety. 1001 przepisów” 

czwartek, 4 października 2012

Owocowe Jello Shots

Wpis przeznaczony wyłącznie dla pełnoletnich czytelników! :-)

Cynamonowy dom nie byłby Cynamonowym domem bez dobrej imprezy. Ze wspomnieniem takowych właśnie popełniam dzisiejszy wpis. Zamiast usiąść przed lustrem z Żołądkową Gorzką i w nieudolnej próbie rozganiania mroków października samotnie przeglądać zdjęcia z urlopu w Sharm El Sheikh, proponuję spotkanie z grupą znajomych i odświeżenie pojęcia shot. Koniec z tradycyjnymi, nudnymi kolejkami. Moje owocowe galaretki z prądem to gwarancja prywatki, jakiej nie powstydziłby się sam Wojciech Gąssowski. (Nie mylić z Piotrem Gąsowskim). Przepis jest oczywiście śmiesznie prosty, ale nie będę udawać, że wykonanie zajmuje 15 minut. Do roboty trzeba zasiąść dzień przed imprezą, żeby na spokojnie zająć się usuwaniem owocowych wnętrzności. (Problematyczne są zwłaszcza limonki, z cytrynami idzie całkiem gładko.) Ale powiadam wam, warto się raz namęczyć dla tego efektu wow. Alkohol jest tylko lekko wyczuwalny, co bywa zdradliwe. Jeśli przy tych proporcjach zastąpicie cytrynówkę wódką, IMO całość jest już trochę za mocna.


Watermelon cherry shots (arbuzowe galaretki z wiśniówką)

8 limonek
1 wiśniowa galaretka
250 ml gotującej wody
250 ml cherry brandy 

Limonki wyszoruj i przekrój na połówki. Wyciśnij sok w wyciskarce oddzielając pestki a resztę wnętrzności usuń ręcznie, tak by pozostała tylko biała, sucha wyściółka. Galaretkę zalej wrzątkiem i wymieszaj porządnie aż całość się rozpuści. (Ja wolę zawsze dodać mniej płynu – wody lub brandy i mieć pewność, że galaretka stężeje.) Dodaj wiśniówkę i ostudź. (Ja używam Cherry brandy z Lidla, jest w rozsądnej cenie i nadaje się również do sosów i wypieków, kosztuje ok. 25 zł.) Połówki limonek ułóż ciasno w naczyniu (idealnie sprawdza się plastikowe pudełko po jajkach), wlej galaretkę i zostaw na noc w lodówce. Następnego dnia pokrój na ćwiartki ostrym nożem (nie piłką!) i wstaw do lodówki. Nie zostawiaj ich na stole na wiele godzin przed podaniem, mogą się lekko rozpuścić. Wyjmij przed pierwszą kolejką!

Potrzeba matką wynalazków...
Koniecznie umyjcie wcześniej pudełko po jajkach!

Lemon drops (galaretki z cytrynówką)

6-7 cytryn
1 cytrynowa galaretka
250 ml wody
250 ml cytrynówki

By przygotować Lemon drops postępuj zgodnie z przepisem powyżej, zastępując wiśniową galaretkę cytrynowym smakiem. W miejsce cherry brandy lub klasycznej wiśniówki dodaj cytrynówkę. Najlepiej domowej roboty.


Jeśli szukacie więcej inspiracji, polecam tekst „10 Jello Shots Worth the Hangover” na portalu yummly.pl. Niektóre pomysły są genialne! Cheers!

PS. Po zrobieniu galaretek zostanie wam przynajmniej ok. 4 filiżanek wyciśniętych soków. Można wykorzystać je do zrobienia pysznej lemoniady z brązowym cukrem. Wystarczy 1 filiżanka soku na dzbanek, kilka łyżek brązowego cukru i  garść listków świeżej mięty. Sok i cukier zalewamy szklanką gotującej wody. Mieszamy, zostawiamy do ostygnięcia. Przed podaniem uzupełniamy gazowaną wodą i dodajemy miętę plus ewentualnie kostki lodu.

wtorek, 2 października 2012

Najłatwiejsze ciasto w świecie

Najłatwiejsze ciasto w świecie
Nic a nic się go nie gniecie
Ty potrafisz także upiec
Nawet gdy nie jesteś zuchem

Kto nie robił ciasta Radiowych Nutek na Zetpetach, ręka do góry. Pamiętam jak dziś te pikniki po szkole. Klucz na szyi, guma do skakania w kieszeni, a w plecaku Złote Myśli i nieodłączny plastikowy bidon z kompotem (dziś byłby to już vintage bidon!). Do tego, jeśli się poszczęściło, ciasto ze śliwkami zawinięte w papier śniadaniowy. Tak młodzieży, kiedyś nie było ot tak po prostu foliowych torebek na każde życzenie klienta. Co najwyżej, ale z rzadka solidne reklamówki Baltony. Wracając do tematu, było to najlepsze ciasto i najlepsze wspomnienia dzieciństwa. Na bazarku kupiłam śliwki i tak mi się zebrało na wspominki. Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że moje cynamonowe ciasto ze śliwkami to znaczne odejście od koncepcji Radiowych Nutek, wybaczcie. Za to sprawdzone i zdecydowanie najłatwiejsze na świecie.


Cynamonowe ciasto ze śliwkami

Podaję przepisz na prostokątną blachę o wymiarach 25x30. Możecie zrobić odpowiednio mniejsze ciasto zachowując proporcje, ale osobiście uważam, że nie ma sensu. Nikt jeszcze nie słyszał w historii polskiego cukiernictwa, żeby kiedyś choć kawałek tego ciasta się zmarnował. Pisząc szklanka mam na myśli szklankę po Nutelli, ale mogą być oczywiście inne o podobnych gabarytach. Pamiętajcie tylko, żeby tę samą miarę stosować do wszystkich składników.

3 szklanki mąki pszennej
1 szklanka cukru
5 łyżek brązowego cukru
1 łyżka cynamonu
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1 łyżeczka sody
szczypta soli
3 jaja (duże)
200 ml jogurtu naturalnego
1 szklanka oleju bezsmakowego
3 łyżki golden syrup (opcjonalnie)
¾ kg śliwek, najlepiej węgierek
cukier puder do posypania


Rozgrzej piekarnik do temperatury 180C. Połącz wszystkie sypkie składniki i dokładnie wymieszaj. W drugiej misce rozkłóć jajka, dodaj olej, golden syrup i jogurt. Zabełtaj i połącz z częścią sypką. Wymieszaj mokre z suchym, ale tylko do połączenia się składników. Z umytych śliwek pousuwaj pestki i porozdzielaj owoce na połówki. Blaszkę wyłóż papierem do pieczenia, wylej ciasto,  a na wierzchu poukładaj śliwki, najlepiej skórką do dołu. Piecz do suchego patyczka, czyli ok. 50 minut. (Jeśli nie masz akurat pod ręką patyczka, polecam surowy makaron spaghetti). Gdy wystygnie, oprósz cukrem pudrem.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...