Nie
jestem kulinarnym samotnikiem. Gotowanie kojarzy mi się z przyjemnością wspólnie
spędzanego czasu i równie przyjemnym owocem pracy kolektywu – wspólnym
jedzeniem. Jest
coś wyjątkowego w jakości spotkań skupionych wokół jedzenia i gotowania. Wśród licznych
zalet, wspólne gotowanie ma jedną wyjątkową właściwość. Całkiem proste
czynności, wydawałoby się najbardziej prozaiczne, nadają rozmowom niespotykaną
dynamikę. Przy siekaniu, obieraniu, mieszaniu, bez nachalnej uwagi
skoncentrowanej na drugą osobę pojawia się przestrzeń dla tematów, na które nigdy nie ma miejsca.
Kiedy
układałam sobie w głowie moje pomysły na tego bloga (a było ich wiele!),
wiedziałam, że na pewno będzie o jedzeniu i przyjaźni. Bez tego drugiego to
pierwsze nie miałoby smaku. Krótko
mówiąc, chciałam opisać przyjaciół, z którymi można sobie dobrze podjeść. To co wiem o gotowaniu jest wypadkową różnych spotkań przy chochli i patelni z
osobami, które nie przestają mnie inspirować. Jednej z nich dedykuję dzisiejszy
wpis.
Poznajcie Agatę. Dlaczego nie można jej znaleźć na liście najpoczytniejszych blogerów kulinarnych, choć ze swoją kuchenną wyobraźnią i wiedzą na pewno na to
zasługuje? Chyba dlatego, że jest w ciągłym ruchu, ma głowę pełną pomysłów,
które na szczęście dla swoich najbliższych (i ich kubków smakowych) chętnie
realizuje. Daleko jej do pełnej dystansu blogerki stukającej godzinami w klawiaturę w towarzystwie
kotów. Wobec wszechobecnej kultury obserwacji, która robi z nas niewolników zdjęciowego zapisu naszego
życia, Agata reprezentuje coś o czym często dziś zapominamy – kulturę
uczestnictwa.(W czym bardzo przypomina mi Nigellę). W jej kuchni rządzi przede
wszystkim przyjemność i dobra zabawa, szkoda czasu na godzinne ustawianie jedzeniowej kompozycji w obiektywie najlepszej
lustrzanki. Lubię jej opowieści o podróżach – Australii, Wietnamie, Meksyku,
Kubie i marzenia o własnych serach lub choćby budce z goframi nad oceanem. Lubię
jej spontaniczność w działaniu, która przypomina mi o radości gotowania i karmienia.
Bo u Agaty karmią najlepiej.
Dziś
zapis jednej z naszych wspólnych kuchennych sesji. Słowa kluczowe: dużo wina,
dużo śmiechu i dużo papryki. Po kilku godzinach nierównej walki z zakręcaniem słoików, efekt był więcej niż
zadowalający. Morze słoików z pysznym
sosem paprykowym. Ten domowy przepis krąży pod tajemniczą nazwą „Paprykowy sos mamy
Mirki”. I choć Mirki, a tym bardziej jej mamy, osobiście nie znam, zachowuję
oryginalne nazewnictwo. Mamo Mirki – dziękujemy! Sos (nie mylić z keczupowymi
kombinacjami o podobnym kolorze i konsystencji) jest znakomitym dodatkiem do
mięs, wędlin a nawet pikantnych wypieków. (Będzie o tym więcej w kolejnych
wpisach). Cudownie jest otworzyć go w środku zimy i pomyśleć: Życie jest dobre!
Paprykowy sos Mamy
Mirki
Na ok. 10-12 słoików średniej wielkości.
3,5 kg
papryki czerwonej
20 dkg papryki czuszki
2 szklanki cukru
(½ kg)
4 łyżeczki soli
(3 dkg)
ok. 2 szklanki oleju słonecznikowego (½ l)
7 liści
laurowych
4 łyżki (60
dkg) przecieru pomidorowego
2 główki
czosnku
1 ½ szklanki
octu 10%
Oczyść paprykę i czuszkę. Przepuść przez maszynkę do
mielenia mięsa. Wymieszaj z olejem i z cukrem. Zagotuj i trzymaj na małym ogniu
przez 15 minut od momentu wrzenia. Zdejmij
z ognia, dodaj czosnek wyciśnięty praską i resztę składników. Gotuj jeszcze
5 min. Gorący sos nalewaj do sterylnych słoików, zakręć i odwróć do góry dnem
do wystygnięcia. PYCHA :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz